piątek, 29 listopada 2013

Na koniec wyznania Ciasteczkowego Potwora

Na koniec blogowania z Indonezji czas na personalny i raczej mało poznawczy kulinarnie wpis:) INDONEZJA TO RAJ DLA CIASTECZKOWYCH POTWORÓW! I nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że stanowi to dla mnie jedno z największych odkryć kulinarnych pobytu w tutaj:)
Do tej pory słodycze „made in Asia” omijałam szerokim łukiem, a w momentach napadu słodyczowego głodu w Azji ratowałam się dostępnym powszechnie kit-katem lub m&msami. Do tej pory lokalnie produkowane sklepowe słodkości były dla mnie sztuczne, za słodkie i z jakimś ohydnym chemicznym posmakiem.
Indonezja wywróciła to postrzeganie do góry nogami! Tutaj można było z zamkniętymi oczami sięgnąć po dowolne opakowanie ciastek na półce i mieć pewność, że będą po prostu PRZEPYSZNE! Co ciekawe ich różnorodność jest tak duża, że czasem w dwóch dobrze zaopatrzonych supermarketach trudno znaleźć te same rodzaje i marki. Zajadałam się tam każdym rodzajem ciastek, nawet znienawidzonymi przeze mnie markizami czekoladowymi. Największym testem był zakup ciasteczek a'la made in Italy (naprawdę się tego obawiałam, ale zaszłam w moich próbach już tak daleko, że nie było odwrotu), które...okazały się równie dobre jak najlepsze na świecie Vincenzi! No wstyd się przyznać, ale w ostatnich dniach przed wyjazdem wizyty w supermarketach były dla mnie szczególnie trudne i napełniały mnie rozgoryczeniem, że nie zdążę spróbować wszystkich rodzajów ciastek.
Pojawia się pytanie, skąd ta słodka wyspa na azjatyckiej pustyni ciasteczkowej??? Dla mnie jest to po prostu kolejny dowód na to, że Indonezyjczycy wiedzą, co to znaczy dobrze zrobione jedzenie, nawet przemysłowe:)

Ps. Ha! Ciastka to jedno, czekoladom można by poświęcić osobny post – smakowały jak te, które pamiętam jeszcze z Pewexu!:)

Smaki Indonezji CD – mleko kokosowe

I jeszcze mała dygresja...Indonezja otworzyła mi też oczy na nowe zastosowania mleka kokosowego i zainspirowała do swoich poszukiwań. A może by tak zastąpić zwykłe mleko lub śmietanę w naleśnikach czy pancakes? Przemycić do sernika, a najlepiej sernika na zimno, albo do mojej tarty limonkowej zamiast mleka skondensowanego...? Mleko kokosowe do kawy?? A może do smoothie z owoców tropikalnych, albo nawet naszych truskwek, żeby nadać im bardziej egzotyczny smak...Do delkatniejszych zup-kremów? Albo custard, z tym, że zamiast śmietany byłoby tam wiadomo co:) Spróbujcie poeksperymentować w moim imieniu, bo ja przez najbliższe miesiące raczej nie będę miała na to szans i obowiązkowo dajcie znać, co z tego wyszło!
Miłosnikom mojej kawy, mogę już zapowiedzieć, że przy kolejnych wizytach, ci odważniejsi będą podejmowani wariacją z mlekiem kokosowym i przyprawami korzennymi:)

Smaki Indonezji

Z jednej strony internet jest pełen przepisów na najbardziej znane indonezyjskie dania, a z drugiej trudno jest mi rekomendować przepisy, których sama nie wypróbowałam (złamałam tę zasadę przy sate ayam, ale napisałam o tym daniu za dużo żeby nie podać przepisu).
Jeśli miałabym wybrać przepisy, które pozwolą mi przenieść smak Indonezji do domu i nadać indonezyjski twist (albo jak kto woli tuning:) każdej potrawie, to zdecydowałabym się na dwa bardzo indonezyjskie sosy i jedną balijską przyprawę – wszystkie trzy przygotowywałam w czasie cooking school.

Tomato Sambal – jak się można domyślać w przypadku Indonezji, jest to jeden z co najmniej kilkunastu rodzajów lokalnej pasty chilli (sambal). Bardzo polubiłam tę wersję, bo oprócz chilli są w niej pomidory, a ostry smak złagodzony jest dodatkiem cukru palmowego. Sos ten może stanowić dodatek zarówno do mięs, ryb, jak i świeżych warzyw, czy nawet białego sera lub fety.

Składniki na ok. 1 szklankę sosu:
(w nawiasach podaję moje sugestie ewentualnego zastępstwa dla poszczególnych składników, z zastrzeżeniem, że nie są jednak wypróbowane)
→ 15 szalotek (cebula biała, fioletowa, młoda cebulka)
→ 10 ząbków czosnku
→ 8 dużych mniej ostrych papryczek chilli
→ 10 małych ostrych papryczek chilli (można zmniejszyć ilość, żeby sos nie był za ostry)
→ 2 średniej wielkości pomidory
→ 2 łyżki stołowe cukru palmowego (brązowy cukier, choć to nie będzie to samo)
→ 2 łyżeczki soku z limonki
→ kilka (ok. 7) orzechów makadamia (migdały, lub nerkowce)

Przygotowanie:
  1. Na patelni przez ok. 5 min. podsmażamy pokrojony drobno czosnek i szalotki, następnie dodajemy posiekane papryczki chilli, orzechy makadamia i smażymy kolejne 5 min.
  2. Dodajemy pokrojone pomidory i wszystko razem dusimy 10 min.
  3. Dodajemy sok z limonki, oraz cukier i ucieramy wszystko na pastę w moździerzu lub blenderze.
  4. Przesmażamy pastę na patelni do osiągnięcia pożądanej konsystencji, a następnie doprawiamy solą i ewentualnie pieprzem.
Składniki na tomato sambal

Peanut Sauce – czyli najpopularniejszy w całej Indonezji sos z orzeszków ziemnych. Będzie pasował do białego mięsa, cielęciny, jak i do większości sałatek ze świeżych lub gotowanych warzyw. Sztuką w jego przygotowaniu jest osiągnięcie balansu smaków – słodkiego, kwaśnego i ostrego.

Składniki:
(moje sugestie dotyczące zamiany składników, są takie same jak w przepisie powyżej)
→ 300 gr obranych niesolonych orzechów ziemnych
→ 1 ząbek czosnku
→ 4 szalotki
→ ok. 2,5 cm kawałek imbiru
→ 1 większa ostra papryczka chilli
→ 125 gr cukru palmowego
→ 1 łyżka stołowa słodkiego sosu sojowego
→ sok z limonki do smaku
→ mleko kokosowe do rozprowadzenia pasty
(opcjonalnie → ok. 5 cm kawałek trawy cytrynowej)

Przygotowanie:
  1. Prażymy orzeszki ziemne na patelni, a po ostudzeniu, ucieramy na pastę w moździerzu lub blenderze.
  2. Dodajemy posiekane szalotki, czosnek, imbir, trawę cytrynową, chilli oraz cukier palmowy do pasty orzechowej i ponownie ucieramy na pastę.
  3. Utarte składniki przekładamy na patelnię, rozprowadzamy niewielką ilością mleka kokosowego (powinniśmy uzyskać płynną konsystencję), dodajemy sos sojowy i doprowadzamy do wrzenia.
  4. Po odparowaniu wody i uzyskaniu z powrotem gęstej konsystencji, doprawiamy sos sokiem z limonki, solą (ewentualnie można dodać na tym etapie więcej słodkiego sosu sojowego).
Składniki na peanut sauce
Peanut sauce to be:)

Base Gede – uniwersalna przyprawa balijska, którą można doprawić surowe mięso, rybę, zupę czy sos curry. Składników jest tu wyjątkowo dużo, a część z nich może wydawać się ciężko dostępna. Nie będzie jednak większego problemu, jeśli użyjemy jednego gatunku imbiru zamiast czterech, czy odpuścimy jakiś składnik (oby nie za dużo modyfikacji naraz:) Poza tym jeśli już zrobimy zakupy specjalnie pod sos, można przygotować go więcej i zamrozić w małych porcjach. Jego zastosowanie jest tak szerokie, że nie będzie problemu jego wykorzystaniem.

Składniki:
→ 50 gr imbiru
→ 100 gr galangal (odmiana imbiru)
→ 100 gr świeżego korzenia kurkumy
→ 25 gr candlenut, czyli nasion tunga molukańskiego (znalazłam przepis, w którym można tego dziwoląga zastąpić orzechmi makadamia)
→ 200 gr czosnku
→ 400 gr szalotek
→ 100 gr czerwonej papryczki chilli
→ 15 gr czarnego pieprzu
→ 15 gr ziaren kolendry
→ 25 gr aromatycznego imbiru
→ 1/2 łyżki stołowej mielonej gałki muszkatołowej
→ 1/2 łyżki stołowej mielonych goździków
→ 2 łodygi trawy cytrynowej
→ 5 liści limonki
→ 5 liści laurowych
→ 25 gr cukru palmowego
→ 1 łyżka stołowa pasty krewetkowej

Przygotowanie:
  1. Wszystkie składniki oprócz liści limonki, liści laurowych oraz trawy cytrynowej mielimy w moździerzu lub blenderze.
  2. Przekładamy pastę na patelnię, dodajemy pozostałe składniki w całości i dusimy do miękkości i uwolnienia się wszystkich aromatów.
Składniki na base gede

Food markets

Umiłowanie Indonezyjczyków do jedzenia można najpełniej poznać odwiedzając jakikolwiek targ z jedzeniem. Poranny market służy przede wszystkim zaopatrzeniu sklepikarzy, a także gospodyń domowych – ci pierwsi przychodzą na rynek już o 3-4 nad ranem. Na porannym markecie można kupić wszystko, co rośnie lub chodzi po wyspie i nadaje się do jedzenia. Miałam okazję odwiedzić taki market na Bali, w Ubud – rozemocjonowanie, związane z widokiem jedzenia w takiej ilości jest nie do opisania:) Bardzo chciałam wrócić tam jeszcze raz, ale fakt, że rynek zamykał się już po 8 rano, skutecznie uniemożliwił powtórną wizytę (wystarczy, że raz udało mi się wstać na tyle wcześnie, żeby zdążyć – i tak uznaję to za pewnego rodzaju wyczyn).

Market wieczorny jest natomiast miejscem spotkań mieszkańców miasteczka lub okolicznych wiosek. Można tu kupić przygotowywane na świeżo lokalne specjały, słodycze i wyjątkowo niezachęcające do spróbowania desery w kolorach fluoroscentycjnych...Night market odwiedziliśmy na Bali, w mieście Gianjar oraz na Flores – w Labuanbajo. Gianjar oferował przede wszystkim niezliczone stoiska z gado-gado, z lokalnymi specjałami, czyli faszerowanym wieprzem oraz faszerowaną kaczką, a także przekąskami smażonymi w głębokim tłuszczu (banany, warzywa, krewetki). Były również nieodłączne słodycze – banany karmelizowane w cukrze palmowym, małe naleśniczki z bananami i nadzieniem z wiórek kokosowych z cukrem palmowym (sam cukier smakuje jak półpłynne krówki!:D) oraz kleisty ryż z...wiórkami kokosowymi i cukrem palmowym.
W Labuanbajo natomiast, typowo dla miasta portowego głównym daniem były ryby i owoce morza, serwowane z kleistym ryżem oraz różnymi dodatkami, zachęcającymi, do ulubionej przeze mnie konsumpcji rękami. Do tego jeszcze lokalne piwo Bintang i chciałam zostać tam na zawsze:)

Za każdym razem, gdy jestem na jakimkolwiek targu, czy to w najbardziej egzotycznym miejscu, czy na bazarku pod blokiem lub na targu śniadaniowym w Warszawie, zawsze robię co najmniej dwie rundy. Przy pierwszej biorę głęboki wdech i z silnym postanowieniem, że niczego nie kupię ani nie spróbuję, ruszam na rekonesans, chłonąc atmosferę miejsca, gwar, zapachy, kolory. Dopiero za drugim razem, gdy emocje związane z widokiem obfitości jedzenia już opadną, przystępuję do selektywnych zakupów, tudzież konsumpcji.
Jest to jedyny sposób, żeby nie wracać potem do domu, uginając się pod ciężarem siat, których zawartość jest nie do przejedzenia, albo też żeby nie najeść się przy pierwszych trzech stoiskach z jedzeniem, a potem tylko z bolącym z przejedzenia brzuchem patrzeć, czego jeszcze mogłabym spróbować.

Na nocnym markecie w Gianjar, zabieg ten mi się nie udał, i...najadłam się już przy pierwszych dwóch stoiskach:) Nie żałowałam jednak – zielone naleśniki wypełnione wiórkami kokosowymi oraz cukrem palmowym były przepyszne, podobnie jak najlepsze na świecie gado-gado, które w najbardziej niehigieniczny sposób mieszałam i wyjadałam ręką z papierowej tytki. Dopchnęłam się jeszcze warzywami smażonymi w cieście na głębokim tłuszczu. Miejsca już oczywiście nie starczyło na faszerowaną świnię, ale nasz taksowkarz powiedział mi potem, że jadł i nie była dobra, więc nie będę tego rozpamiętywać...

Gado gado w bezpośredniej konfrontacji ze mną
Naleśniczki...fotografowi cudem udało się
uchwycić je w całości:)

Na wybrzeżu

Poczucie kulinarnej fiesty wokół nas potęgowało się jeszcze bardziej, za każdym razem gdy byliśmy na wybrzeżu. Barrakuda, czerwony snapper (po polsku uroczo zwany lucjanem czerwonym), tuńczyk, marlin, makrela, mahi-mahi (???:) krewetki królewskie, małże, kałamarnice, kalmary – to tylko niektóre z opcji do wyboru, jakie mieliśmy, jedząc lunch czy kolację w nadmorskich miejscowościach. Na szczęście udało nam się spróbować większość delikwentów z tej listy:)
Ryby i owoce morza były zawsze mistrzowsko przyrządzone na grillu i świetnie przyprawione. Wątpię, czy kiedykolwiek uda mi się wspiąć na ten poziom, szczególnie wspominając moje ostatnie eksperymenty z przyrządzaniem ryb, w efekcie których otrzymałam parokrotnie coś wysuszonego i gumowatego...
W przypadku owoców morza skupiłam się więc przede wszystkim na cieszeniu się jedzeniem, dając za wygraną jeśli chodzi o analizowanie składników marynaty i technik przygotowania. Sporo uwagi poświęciłam natomiast dodatkom, które praktycznie za każdym razem i w każdym miejscu, mogły konkurować z rybą w kategorii „mistrzostwo smaku”. Zazwyczaj składały się one z prostych składników i jednej-dwóch przypraw nadających wszystkiemu ton. Nie pozostając jednak gołosłowną, poniżej kilka pomysłów, czym można udoskonalić nawet gumowatą rybę z piekarnika (do tej pory rolę „odwracacza uwagi” od ryby pełniło u mnie bezbłędne guacamole).

→ Podgotowana, a następnie podsmażona na maśle fasolka szparagowa, kiełki, marchew, szpinak, doprawione czosnkiem i trawą cytrynową (lub tylko czosnkiem).
→ Sam szpinak przesmażony z trawą cytrynową (i ewentualnie chilli).
→ Fasolka szparagowa, kiełki, marchew lekko podgotowane, podane na zimno, przyprawione chilli, sokiem z limonki i wiórkami kokosowymi.
→ Sałatka z drobno pokrojonej surowej marchwi, ananasa, świeżego ogórka, przełamane ostrym chilli i ewentualnie skropione sokiem z limonki.
→ Dobrym pomysłem, dla lubiących jeść palcami jest podanie ryby (a najlepiej owoców morza, które lepiej sprawdzają się jako tzw. finger food) z dodatkami, które można sobie samodzielnie dobierać: kapustą, lub chrupiąca odmianą sałaty, ogórkiem, liśćmi melisy lub bazylii, pomidorową pastą chilli (czyli popularnym w Indonezji sambal), czy grillowanym bakłażanem, który podobnie jak świeże warzywa, łagodzi ostry smak chilli. Do tego bardzo dobrze komponuje się sticky rice, czyli kleista odmiana ryżu (idealny do podjadania ręką), również dla zneutralizowania smaku.

Może i ryba wyglądała przerażająco, ale smakowała wybornie;)



Kraj ludzi kochających jedzenie

Z Indonezji wyjechaliśmy z poczuciem, że jest to miejsce, w którym ludzie kochają jeść. Oczywiście jest to spore uogólnienie jak na tak zróżnicowany kraj. Wrażenie umiłowania jedzenia, a także jego dużej dostępności można poczuć w pełni będąc na pewno na Javie oraz na Bali.
Żyzne gleby oraz klimat sprawiają, że na każdym wolnym skrawku ziemi coś rośnie. We wszystkich przydomowych ogródkach (nawet przy eleganckich willach) uprawia się drzewa mango, papaji, bananowce, krzaki ananasowe, krzewy i drzewka cytrusowe, uprawia się warzywa i przyprawy (m.in. różne odmiany imbiru, trawę cytrynową i lokalne odmiany ziół).
Mozna tu bez obaw wyjść na całodzienne zwiedzanie z pustym żołądkiem i zaraz przy głównej ulicy napotkać na stragany sprzedające owoce (często już obrane i zapakowane) i kokosy, wózki z kukurydzą w kolbach, przewoźne lub stacjonarne warungi, serwujące przygotowywane na świeżo dania, czy stragany, na których można kupić lokalne przekąski (np. ziarna soi lub orzechy ziemne w cieście smażone w głębokim tłuszczu – pycha!).


Ta świadomość powszechnej dostępności pysznego lokalnego jedzenia przez większość pobytu tutaj napełniała mnie wewnętrznym spokojem i poczuciem bezpieczeństwa:)

Indonezyjskie uczty

Zarówno na Javie, jak i na Bali mieliśmy szczęście uczestniczyć w typowych lokalnych biesiadach, w czasie których mogliśmy spróbować najbardziej popularnych lokalnych dań.
Na Javie dzięki naszej Couchsurferce Mii, dotarliśmy do niewielkiego warungu na wsi, którego sami nie mielibyśmy szans znaleźć. Karta dań jak na warung przystało była bardzo ograniczona, a do tego tylko po indonezyjsku, w związku z czym Mia zamówiła dla nas wszystkiego po trochu. Zasiedliśmy na bambusowych matach i po niedługim czasie dostaliśmy zamówione potrawy. Na lunch składały się: pieczona ryba (ikan bakar), a konkretnie popularna tutaj ryba o nazwie gourami, małe smażone rybki wader – mniejsze jeszcze od naszych szprotek, pieczony kurczak (ayam bakar/ayam goreng), a także ryż i coś w rodzaju zupy/wodnitego warzywnego curry do polewania ryżu. Oprócz dań głównych dostaliśmy też dodatki – świeży ogórek, kapustę, lokalną odmianę bazylii i sałatkę z obgotowanych liści manioku i kiełków, doprawionych chilli oraz świeżymi wiórkami kokosa. Dla zaostrzenia smaku mieliśmy cały moździerz świeżo utartej pasty chilli (sambal), która jak na lokalne miejsce przystało była po indonezyjsku ostra, a nie po europejsku, jak to z kolei często bywa w bardziej turystycznych miejscach. Większość potraw i dodatków była bardzo typowa dla zachodniej Javy, której kuchnia jest z resztą popularna w całej Indonezji.
Do tego popijaliśmy sok z kokosa, czyli „napój bogów”, od którego całkowicie się uzależniłam – woda z kokosa jest świetnym elektrolitem i podobno super na kaca!


Et voila!
Ikan (a konkretnie gourami) bakar
Vader - małe rybki
Maniok+kiełki+chilli+kokos
Jedliśmy jak przystało na Indonezję rękami (a właściwie prawą ręką, bo używanie lewej z wiadomych powodów uchodzi tu za spore faux pas). Za każdym razem, gdy jestem w kraju, który przyzwala na nieużywanie sztućców, korzystam z tego przyzwolenia w 100% - jedzenie ręką powoduje, że i tak zawsze silna emocjonalna więź pomiędzy mną a jedzeniem staje się nierozerwalna i choć boję się tego stwierdzenia to wręcz atawistyczna, a sztućce wydają się wówczas tylko stwarzać niepotrzebną i sztuczną barierę.

Drugą indonezyjską ucztą to był obiad finalizujący lekcję gotowania. Tu z kolei jedliśmy typowo balijskie potrawy: satay z mielonego mięsa z kurczaka (sate lilit ayam), tuńczyk zawinięty w liście bananowca gotowany na parze, a następnie grillowany (pesan be pasih), kurczak smażony w balijskim curry (ayam bumbu bali), cram cam, czyli lekki bulion z kurczaka z warzywami, a do wszystkiego dobieraliśmy sobie nasi kuning – żółty ryż. W każdym daniu bez wyjątku lądowała najważniejsza na Bali przyprawa, czyli base gede, składająca się z 17 składników podstawa osiągnięcia balijskiego smaku, a także odpowiedniego koloru potrawy (w przypadku ryżu, który miał być szafranowy, ale ponieważ szafran jest trudno dostępny, barwiliśmy go wywarem z base gede).
Przepis na base gede podaję w poście Smaki Indonezji.


Sate lilit ayam
Pesan be pasih
Ayam bumbu Bali
Samo się nie zrobiło:)
Nie przeszkadzać!
Ze względu na pracochłonność dania w czasie cooking school nie było nam dane przygotować, a zatem i spróbować innego bardzo popularnego przysmaku rodem z Bali – suckling pig. Jest to wielki wieprz nafaszerowany różnymi przyprawami, m.in. imbirem i chilli i opieczony na ruszcie. Zakosztować tego rarytasu można albo w specjalizującym się w tej potrawie warungu (lokalna jadłodajnia, specjalizująca się zazwyczaj w 1-2 rodzajach dań) albo na straganie na food market. Podobno najlepszy warung na Bali serwujący suckling pig jest w Ubud. Niestety w okresie, gdy tam byliśmy odbywało się jedno z największych świąt na wyspie – Galungan i był on zamknięty, stwierdziliśmy więc, ze jeśli nie tam, to nigdzie. Poza tym temperatury w okolicach 30 stopni skutecznie nas zniechęcały do raczenia się w ciągu dnia tłuściutką wieprzowiną:)


A oto i rzeczony wieprz, nieco już napoczęty:) (foto z targu)