Umiłowanie
Indonezyjczyków do jedzenia można najpełniej poznać odwiedzając
jakikolwiek targ z jedzeniem. Poranny market służy przede wszystkim
zaopatrzeniu sklepikarzy, a także gospodyń domowych – ci pierwsi
przychodzą na rynek już o 3-4 nad ranem. Na porannym markecie można
kupić wszystko, co rośnie lub chodzi po wyspie i nadaje się do
jedzenia. Miałam okazję odwiedzić taki market na Bali, w Ubud –
rozemocjonowanie, związane z widokiem jedzenia w takiej ilości jest
nie do opisania:) Bardzo chciałam wrócić tam jeszcze raz, ale
fakt, że rynek zamykał się już po 8 rano, skutecznie uniemożliwił
powtórną wizytę (wystarczy, że raz udało mi się wstać na tyle
wcześnie, żeby zdążyć – i tak uznaję to za pewnego rodzaju
wyczyn).
Market wieczorny jest
natomiast miejscem spotkań mieszkańców miasteczka lub okolicznych
wiosek. Można tu kupić przygotowywane na świeżo lokalne specjały,
słodycze i wyjątkowo niezachęcające do spróbowania desery w
kolorach fluoroscentycjnych...Night market odwiedziliśmy na Bali, w
mieście Gianjar oraz na Flores – w Labuanbajo. Gianjar oferował
przede wszystkim niezliczone stoiska z gado-gado, z lokalnymi
specjałami, czyli faszerowanym wieprzem oraz faszerowaną kaczką, a
także przekąskami smażonymi w głębokim tłuszczu (banany,
warzywa, krewetki). Były również nieodłączne słodycze –
banany karmelizowane w cukrze palmowym, małe naleśniczki z bananami
i nadzieniem z wiórek kokosowych z cukrem palmowym (sam cukier
smakuje jak półpłynne krówki!:D) oraz kleisty ryż z...wiórkami
kokosowymi i cukrem palmowym.
W Labuanbajo natomiast,
typowo dla miasta portowego głównym daniem były ryby i owoce
morza, serwowane z kleistym ryżem oraz różnymi dodatkami,
zachęcającymi, do ulubionej przeze mnie konsumpcji rękami. Do tego
jeszcze lokalne piwo Bintang i chciałam zostać tam na zawsze:)
Za każdym razem, gdy
jestem na jakimkolwiek targu, czy to w najbardziej egzotycznym
miejscu, czy na bazarku pod blokiem lub na targu śniadaniowym w
Warszawie, zawsze robię co najmniej dwie rundy. Przy pierwszej biorę
głęboki wdech i z silnym postanowieniem, że niczego nie kupię ani
nie spróbuję, ruszam na rekonesans, chłonąc atmosferę miejsca,
gwar, zapachy, kolory. Dopiero za drugim razem, gdy emocje związane
z widokiem obfitości jedzenia już opadną, przystępuję do
selektywnych zakupów, tudzież konsumpcji.
Jest to jedyny sposób,
żeby nie wracać potem do domu, uginając się pod ciężarem siat,
których zawartość jest nie do przejedzenia, albo też żeby nie
najeść się przy pierwszych trzech stoiskach z jedzeniem, a potem
tylko z bolącym z przejedzenia brzuchem patrzeć, czego jeszcze
mogłabym spróbować.
Na nocnym markecie w
Gianjar, zabieg ten mi się nie udał, i...najadłam się już przy
pierwszych dwóch stoiskach:) Nie żałowałam jednak – zielone
naleśniki wypełnione wiórkami kokosowymi oraz cukrem palmowym były
przepyszne, podobnie jak najlepsze na świecie gado-gado, które w
najbardziej niehigieniczny sposób mieszałam i wyjadałam ręką z
papierowej tytki. Dopchnęłam się jeszcze warzywami smażonymi w
cieście na głębokim tłuszczu. Miejsca już oczywiście nie
starczyło na faszerowaną świnię, ale nasz taksowkarz powiedział
mi potem, że jadł i nie była dobra, więc nie będę tego
rozpamiętywać...
![]() |
Gado gado w bezpośredniej konfrontacji ze mną |
![]() |
Naleśniczki...fotografowi cudem udało się uchwycić je w całości:) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz