piątek, 29 listopada 2013

Food markets

Umiłowanie Indonezyjczyków do jedzenia można najpełniej poznać odwiedzając jakikolwiek targ z jedzeniem. Poranny market służy przede wszystkim zaopatrzeniu sklepikarzy, a także gospodyń domowych – ci pierwsi przychodzą na rynek już o 3-4 nad ranem. Na porannym markecie można kupić wszystko, co rośnie lub chodzi po wyspie i nadaje się do jedzenia. Miałam okazję odwiedzić taki market na Bali, w Ubud – rozemocjonowanie, związane z widokiem jedzenia w takiej ilości jest nie do opisania:) Bardzo chciałam wrócić tam jeszcze raz, ale fakt, że rynek zamykał się już po 8 rano, skutecznie uniemożliwił powtórną wizytę (wystarczy, że raz udało mi się wstać na tyle wcześnie, żeby zdążyć – i tak uznaję to za pewnego rodzaju wyczyn).

Market wieczorny jest natomiast miejscem spotkań mieszkańców miasteczka lub okolicznych wiosek. Można tu kupić przygotowywane na świeżo lokalne specjały, słodycze i wyjątkowo niezachęcające do spróbowania desery w kolorach fluoroscentycjnych...Night market odwiedziliśmy na Bali, w mieście Gianjar oraz na Flores – w Labuanbajo. Gianjar oferował przede wszystkim niezliczone stoiska z gado-gado, z lokalnymi specjałami, czyli faszerowanym wieprzem oraz faszerowaną kaczką, a także przekąskami smażonymi w głębokim tłuszczu (banany, warzywa, krewetki). Były również nieodłączne słodycze – banany karmelizowane w cukrze palmowym, małe naleśniczki z bananami i nadzieniem z wiórek kokosowych z cukrem palmowym (sam cukier smakuje jak półpłynne krówki!:D) oraz kleisty ryż z...wiórkami kokosowymi i cukrem palmowym.
W Labuanbajo natomiast, typowo dla miasta portowego głównym daniem były ryby i owoce morza, serwowane z kleistym ryżem oraz różnymi dodatkami, zachęcającymi, do ulubionej przeze mnie konsumpcji rękami. Do tego jeszcze lokalne piwo Bintang i chciałam zostać tam na zawsze:)

Za każdym razem, gdy jestem na jakimkolwiek targu, czy to w najbardziej egzotycznym miejscu, czy na bazarku pod blokiem lub na targu śniadaniowym w Warszawie, zawsze robię co najmniej dwie rundy. Przy pierwszej biorę głęboki wdech i z silnym postanowieniem, że niczego nie kupię ani nie spróbuję, ruszam na rekonesans, chłonąc atmosferę miejsca, gwar, zapachy, kolory. Dopiero za drugim razem, gdy emocje związane z widokiem obfitości jedzenia już opadną, przystępuję do selektywnych zakupów, tudzież konsumpcji.
Jest to jedyny sposób, żeby nie wracać potem do domu, uginając się pod ciężarem siat, których zawartość jest nie do przejedzenia, albo też żeby nie najeść się przy pierwszych trzech stoiskach z jedzeniem, a potem tylko z bolącym z przejedzenia brzuchem patrzeć, czego jeszcze mogłabym spróbować.

Na nocnym markecie w Gianjar, zabieg ten mi się nie udał, i...najadłam się już przy pierwszych dwóch stoiskach:) Nie żałowałam jednak – zielone naleśniki wypełnione wiórkami kokosowymi oraz cukrem palmowym były przepyszne, podobnie jak najlepsze na świecie gado-gado, które w najbardziej niehigieniczny sposób mieszałam i wyjadałam ręką z papierowej tytki. Dopchnęłam się jeszcze warzywami smażonymi w cieście na głębokim tłuszczu. Miejsca już oczywiście nie starczyło na faszerowaną świnię, ale nasz taksowkarz powiedział mi potem, że jadł i nie była dobra, więc nie będę tego rozpamiętywać...

Gado gado w bezpośredniej konfrontacji ze mną
Naleśniczki...fotografowi cudem udało się
uchwycić je w całości:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz